Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/60

Ta strona została przepisana.

niec. Włodzio zaraz ucichł. Kazio domyślił się, że to pani Rwęcka. Zagłębiła się znowu w książce do nabożeństwa. Modliła się tak żarliwie, iż zdawało się, że zapomniała o obecnych, i cichy przejmujący jej szept dolatywał chwilami do Kazia zupełnie wyraźnie.
Chłopak spoważniał nagle, nie patrzał już więcej na pannę Zofję, lecz, śledząc w zamyśleniu światła, migające w siwych kłębach kadzideł, wglądał się w skromne, tanie upiększenia i złocenią ołtarza, rozważał po raz tysiączny pytanie, z powodu którego staczał dotychczas takie boje z samym sobą i kolegami.
— Jest, czy niema?
Śpiew niesforny, zgiełkliwy, ale potężny i wzruszający swoją szczerością, wyrwał go z zadumy:

Święty Boże, Święty Mocny,
Święty a Nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami!...

Płynęła burzliwa fala nad łanem chylących się głów. Kazimierz, po raz pierwszy od lat dziecięcych, słyszał pobożny śpiew zbiorowy wiejskiego ludu. Przejęty i porwany, nie pojmował sam, co się z nim dzieje. Bez żadnego powodu łzy mu nabiegły do oczów, dreszcz, zimny a słodki, przebiegał wzdłuż krzyża. Miał ochotę bić się w piersi, przypaść nagle do ziemi i śpiewać, jak „oni“:

„Święty Boże, Święty Mocny“.