— Czegóż stoisz!? Idziemy!... — ocucił go Włodzio, popychając przed sobą.
Ksiądz proboszcz już rozbierał się w zakrystji i witał z obywatelstwem, które, gawędząc, zwolna wychodziło przez małe drzwiczki na rozchmurzony chwilowo i ozłocony słońcem dziedziniec. Szli ku plebanji pogodni, weseli, a poza nimi kościół wciąż jeszcze drżał od jęczącej w nim pieśni.
Pani Rwęcka wyszła ostatnia. Zosia Ramocka dotrzymywała jej towarzystwa.
— Jakże się ma Zygmuś i Marynia?... — pytała serdecznie dziewczyna.
— Dziękuję ci! Lepiej. Czyż inaczej mogłabym być dzisiaj w kościele?
Wzrok młodej kobiety błądził wśród tłumu i, napotkawszy Rwęckiego, rozmawiającego z Karolcią, odbiegł do nich natychmiast. Zosia nie zauważyła tego i pytała dalej wesoło.
— Więc może przyjedziecie dziś do nas?
— Zapewne. Chyba że Janowi przeszkodzą jakie interesa w miasteczku. Co do mnie, wiesz dobrze, że pobyt w Zaciszu jest dla mnie zawsze prawdziwem świętem. Dziwny urok mają dla nas stare kąty, gdzieśmy spędzili najszczęśliwsze chwile życia...
— Najszczęśliwsze chwile życia?... — powtórzyła z lekkiem zdziwieniem Zosia.
— No, tak!... — Chciałam powiedzieć... dzieciństwa... A cóż się u was dzieje? Nie widziałam
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/61
Ta strona została przepisana.