Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/62

Ta strona została przepisana.

cię i nie pisałaś tak dawno!... Reumatyzm nie dokucza wujence w te słoty?
— Dziękuję ci. Mama zdrowa. Jest tutaj... Widziałaś pewnie...
— Tak, tak!... Chodźmy!... już chodźmy!... — powtarzała machinalnie, szukając znowu wśród tłumu oczyma.
Koło pani Ramockiej zebrało się grono starszych pań i panów. Była tam okazała pani Żarska, matka Karolci, w modnej, ubranej kwiatami, kapotce na czarnych, lśniących włosach, w fularowej śliwkowego koloru sukni w białe groszki, w tegoż koloru kaftaniku, obszytym drogą, białą koronką.
Obok stał pan Domański, dalej chudy pan Orsza, pułkownik Jaskulski, pani Wypiórkowska z mężem, a z młodzieży — obaj Tyleccy i Toluś Żarski. Gdy Rwęcka przypadła nisko do ręki pani Ramockiej, ta uścisnęła ją za głowę, a potem całując w czoło, zajrzała przelotnie w oczy.
— Cóż tam? znowu Zygmuś?
— Ależ nie! Owszem, lepiej... Doktór Ciemiński wiele sobie obiecuje ze słonych kąpieli ciechocińskich. Kazałam sprowadzić szlam. Nie wiem tylko doprawdy, czy to dziecka zbyt nie osłabi...
— Upewniam panią, że to wszystko głupstwo! Ci doktorzy sami nie wiedzą, czego chcą. W wieku Zygmusia wszystko z ząbków! Niech mi pani wierzy! Niech pani kupi mu fiołkowy korzeń do gryzienia, i dziecko uspokoi się zaraz.