Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/64

Ta strona została przepisana.

koi, w sam czas, gdyż zachmurzyło się znowu i zamżył znowu deszczyk.
Antoś pod rękę z Kaziem włóczyli się wśród koni i pojazdów, zgromadzonych na dziedzińcu.
— Mówię ci, że wszystko to nic w porównaniu ze „Zbójem" Rwęckiego... To dopiero koń! Bestja apokaliptyczna! W przeszłym roku omało nie zabił parobka... Na samego Rwęckiego rzuca się z zębami!... Zato umie klękać na rozkaz przed pannami!...
Deszcz zapędził nareszcie i młodych przyjaeiół na plebanję, gdzie zebrani goście gawędzili już wesoło, obsiadłszy stół, zastawiony łakociami, kieliszkami, butelkami z miodem i winem. Krępy siwy proboszcz i cienki blady wikary częstowali uprzejmie parafjan, dolewali do kieliszków, podsuwali talerze, rzucając wokoło wesołe uwagi i uśmiechy. Spostrzegłszy wchodzących chłopców, proboszcz zbliżył się zaraz do nich i uszczypnął Antosia w policzek.
— Przyjechałeś... Cenzura dobra!? Wiem, wiem... A to twój kolega... Libertyn!... Słyszałem, słyszałem!... Chodźcie wziąć piernika...
Ogarnął chłopaków ramieniem i podprowadził do stołu.
Znaleźli się obok „Żyda wiecznego tułacza".
— Kazimierz Piotrowski!... — przedstawił Antoś uroczyście kolegę.
— Bardzo mi przyjemnie!... Siadajcie, panowie, tu jest miejsce... — zapraszał ich „Żyd",