Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/66

Ta strona została przepisana.
V.

Rwęccy przyjechali do Zacisza wprost z kościoła na obiad, ale reszta sąsiedztwa zjawiła się tam dopiero około podwieczorku.
Było zimno, wietrzno, padał nieznośny kapuśniaczek, i całe towarzystwo skupiło się w bawialnych pokojach. Pani Rwęcka, objąwszy wpół Zosię, chodziła z nią po salonie, Cesia grała na fortepianie i śpiewała „Rośnie kalina"... a wtórował jej wcale przyjemnym barytonem Izyda. Toluś stał obok, przewracał nuty i słuchał. Karpowicz przekładał coś gorąco Karolci, czego ona słuchała z widoczną nieuwagą, podczas gdy na głównej kanapie pod owalnem lustrem pani Żarska gromiła głośno pana Domańskiego.
— Nigdy się na to nie zgodzę!... Nie, kochany panie, nigdy, przenigdy! Nie chcę ani moskiewskich pieniędzy, ani ich rynków, ani ich posad... Niech sobie idą...
— Ależ, pani dobrodziko, jeżeli oni nie chcą..