Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/67

Ta strona została przepisana.

— To i ja nie chcę...
— Należy więc pogodzić się z położeniem, nie przez nas stworzonem, i choć wykorzystać sytuację, należy gromadzić kapitały, zajmować stanowiska; można w ten sposób uzyskać wielkie wpływy w państwie!... — dowodził, nie zrażając się, Domański.
— Poco nam wpływy, poco nam ich państwo!... Niechby lepiej siedzieli w Azji... A nasze miejsce, tu w domu, gdzieśmy się urodzili.
— Niech więc siedzą tutaj wszyscy bez zajęcia i kopcą niebo? Czy nie tak?... Czy dobrze zrozumiałem szanowną panią?... Gdyż wobec tego, że dla naszej inteligencji coraz trudniejszy jest dostęp do krajowych biur i urzędów...
— Już lepiej niech kopcą niebo... Wyznaję panu otwarcie, że przeklęłabym Tolusia, choć kocham go tak bardzo, gdyby pomyślał o jakichś tam wędrówkach... I Karolci nigdybym nie pozwoliła wyjść...
— Ależ nie o to chodzi!... — odparł kwaśno Domański.
— Więc o co chodzi?... O co chodzi?... Chodzi o to, żebym przyznała panu rację, a ja nigdy racji panu nie przyznam... Bo to jest zupełne wyrzeczenie się wszystkiego, zupełny brak miłości ojczyzny... Zresztą nie chcę się z kochanym sąsiadem kłócić!... Karolciu, Karolciu!... Chodźno tutaj, zbliż się! Zaśpiewałabyś nam cokolwiek... Cesiu, weź ją pod swoją opiekę,