Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Zosię na próg jadalni, gdzie zapalono już światło i gdzie panna Małgorzata krzątała się około wielkiego stołu, nakrywanego do herbaty. W głębi, w jednym rogu pokoju, w niedomkniętych drzwiach do kredensu, pani Ramocka wydawała rozkazy kucharzowi w białym fartuchu i uroczystej szlafmycy, a w drugim rogu, widać było przez otwarte drzwi w gabinecie, pełnym siwych kłębów tytuniowego dymu, blado migocące płomyki świec i poruszające się niewyraźne sylwetki panów, grających w karty.
Ku nim zmierzała nieznacznie, przechadzając się i lawirując wśród krzeseł, pani Rwęcka.
— Nie uwierzysz, Zosiu, jak chwilami cierpię! Ogarnia mię ni z tego ni z owego niewytłumaczony niepokój... Wydaje mi się, że, ot, natychmiast, za mgnienie oka stanie się dziwne, pełne grozy, nieprzewidziane i niepojęte zdarzenie... Że wszystko, wszystko nagle się zmieni... Wszystko jest tak niepewne!
— Kochana, pocóż się ma zmieniać!... O ile wiem, idzie wam dobrze... Majątek oczyszczacie z długów...
— Ach, nie rozumiesz mię. Nie o majątek chodzi... Wcale mi on niepotrzebny... Doprawdy, wolałabym jakąś skromną, zupełnie małą wioszczynę, cichy kącik, za światami, w którym mogłabym skołataną głowę oprzeć z zupełną, z zupełną ufnością... Wy wszyscy jesteście jacyś inni... Idziecie przez życie tacy spokojni, jak gdyby półślepi. Tymczasem ja wszędzie widzę