Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/70

Ta strona została przepisana.

niebezpieczeństwo!... I ono doprawdy istnieje! Na każdym kroku coś czyha, coś grozi wszelkiej żyjącej istocie. Daremnie tłumaczę sobie i słucham, jak inni mi dowodzą, że to przesada, że to urojenie. Mylą się, wszyscy się mylą, pewności niema wcale, a chwile omamienia czyli tak zwanego szczęścia są tak krótkie!... Zapewne, że należy brać to jako nieodzowne warunki życia, lecz... nie mogę wprost zapanować nad sobą... Wiem naprzykład, że Zygmusiowi nic nie grozi, że nie jest on nawet chory, lecz poprostu słabowity... A nocami zrywam się nieraz, biegnę bosa, nachylam się nad łóżeczkiem i słucham z zamierającem sercem, czy dyszy... Przecież on, on... może umrzeć, tak... bez żadnego powodu... Czyż to się nie zdarza?... A tymczasem nikt tego nie rozumie, że to okropne... I z nikim, z nikim nie mogę się mym strachem podzielić... Wyśmieją mię! Przywidzenie! Fantazja! Ty jedna...
— A pan Jan?... — błąkało się w myślach Zosi, lecz nie śmiała się spytać.
Właśnie znalazły się u wejścia do gabinetu. Za stolikiem między dwiema świecami siedział Rwęcki i tasował karty. Stalowe jego oczy spotkały się na chwilę z oczami żony, przeszły zimno na twarz Zosi i dalej na biało malowane odrzwia. Dziewczyna uczuła, jak drgnęła leciuchno ręka Rwęckiej, i serce jej drgnęło również niespokojnie. Ale przyjaciółka już pociągnęła ją dalej.
— Tak, tak!... Posuwamy się w życiu omac-