Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/71

Ta strona została przepisana.

kiem... idziemy, jak lunatycy, wciąż brzegiem przepaści... Lecz wyobraź sobie położenie człowieka, który czuwa... Wyobraź sobie widomego w tłumie ślepców!... Co on czuć musi? Czy nie mam racji? Czyż mało znamy wokoło przykładów? Ludzie zamożni stali się nędzarzami, młodzi, zdrowi, szczęśliwi... zginęli nagłą i niespodziewaną śmiercią... wydarto ich z ukochanych objęć... Wszystko jest w ręku Boga!... Nie chcę bluźnić, lecz chwilami dusza błaga o litość... Gdy Jan opowiada mi o tem, co przeszedł... lodowacieję z przerażenia, że mógł przecież zginąć po tysiąc kroć razy...
— Lecz zastanów się... To było w czasach burzy powszechnej, w okresie wojny, rewolucji... Teraz przecie czasy trzeźwe, bardzo trzeźwe...— zauważyła Zosia ze szczyptą ironji.
— Nie, nie!.,. Ty mię nie rozumiesz! Niema i nie będzie pewności na ziemi, a przecież wszyscy tego pragniemy. Ale dosyć o tem — dodała żywo Rwęcka. Przycisnęła rękę dziewczyny do falującej piersi na znak, że nie chce mówić, i weszły znowu do salonu.
Zaraz zbliżył się do nich z jednej strony Karpowicz, z drugiej „Żyd wieczny tułacz".
— Chciałem prosić panią, panno Zofjo, o chwilę rozmowy... — zaczął uroczyście medyk.
— Czy co poufnego?... — przeciągnął z cudzoziemska „Żyd wieczny tułacz".
— Bynajmniej. Owszem, bardzobym chciał, żeby i pan wziął w tem udział. Zwracałem się