do panny Karoliny, gdyż uważałem, że ona ma najbardziej odpowiednie warunki: gra, śpiewa... Ale ona skierowała mię do pani, panno Zofjo. Zresztą nie odmówiła. Owszem, zgodziła się, lecz powiedziała, że będzie tak, jak postanowi pani.
— Aha! Jak we wszystkiem... w tej okolicy — wtrącił „Żyd“.
Zosia nadęła usta.
— Przepraszam, nie o to chodzi — wywodził dalej Karpowicz. — Jak państwo uważają: czy nie należałoby coś zrobić, coś urządzić, coby nas wszystkich złączyło, podniosło, poruszyło? Wciąż spacery i spacery... To bardzo zdrowo, nie przeczę, lecz nuży. Trzeba coś dla duszy... Coś, coby nas spoiło: chorzy jesteśmy na rozstrzelenie... Każdy sobie rzepkę skrobie, jak mówi lud...
— Bardzo słusznie, gdyż w ten tylko sposób rzepka może zostać oskrobana — wtrącił znowu młody Domański.
— Niech pan choć nie przeszkadza. Przecież na pewno nie da się pan do tego... wciągnąć! — przerwała uszczypliwie Zosia.
— Kto wie.
— Nie o to chodzi. Owszem, dlaczego nie ma pan wziąć udziału? Wszystkich chętnie przyjmiemy. To sprawa społeczna. Ogół na tem tylko zyska... — godził ich medyk. — Rzecz w tem, żeby coś urządzić zbiorowemi siłami.
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/72
Ta strona została przepisana.