śliwą kwestję? Doprawdy, należałoby unikać jałowych zupełnie sporów. Nie ma pan racji i nigdy nie będzie pan jej miał tu u nas... — zwróciła się Rwęcka do młodego Domańskiego.
— Zapewne... „póki kobiety to czują...“ — uśmiechnął się tenże.
— Zresztą nie o to chodzi — zaczął znowu gorąco Karpowicz. — Nie ulega wątpliwości, że chłopi popełnili omyłkę, zupełne nawet głupstwo, i to przedewszystkiem ze swego chłopskiego punktu widzenia. Ale czyż można wymagać politycznego wyrobienia u mas, które nigdy nie żyły życiem politycznem, mas ciemnych, przygnębionych, ubogich... Trzeba je przedewszystkiem moralnie i materjalnie dźwignąć, oświecić.
— Łatwo powiedzieć: Moralnie i materjalnie... Mała rzecz! A jeżeli oni sami tego nie chcą, jeżeli wolą przepić... — protestowali Tyleccy.
— Widziałem w oknie Mordkę... — wtrącił znacząco Izyda.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Rwęcki odwrócił się, podszedł do fortepianu, przy którym siedziała Karolcia, wydobywając ciche akordy i nucąc półgłosem:
Dokąd się podziać z sercem płomiennym?
Komu je oddać! ach, komu?
Wokoło chmury z deszczykiem sennym,
Gdy pragnę burzy i gromu...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |