Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Abdelkadera... Niech się czubią, byle zdaleka i nie na mój rachunek.
Panny, odwróciwszy głowy, słuchały pieśni:

...byłeś Polsko wolną była,
Nie żal ponieść blizny!
Niech krew płynie, zdroju siła...

— Niemiłosiernie fałszują — skarżyła się Cesia.
— Poznaję głos mego braciszka... — śmiała się Zosia.
— Wiadomo, że Mars umie jedynie ryczeć... Już to stary Homer powiedział... — zaczął znowu żartować Izyda.
Niedługo wolancik zawrócił na piękną drogę, wysadzoną z obu stron rzędami równych, niby obeliski, smukłych topoli włoskich. W końcu alei bielał ganek Witowskiego dworu i zieleniał jasny, malachitowy, obszerny, jak łąka, dziedziniec.
Sam dwór stary, niski z wielekroć załamanym frontem, zdawał się z trudem wyrywać z objęć równie, jak on, starego sadu. Ogromne kasztany sięgały gałęziami daleko na dachy, a znowu liczne przybudówki zapuszczały swe korpusy, niby korzenie, w zacienione wnętrze ogrodu. Potężne rosochy ocierały się nieledwie o gzymsy murów; grube, spękane pniska zasłaniały okna. Widocznie, zdawna mieszkali tu ludzie, miłujący mocarne świadectwa płodności