Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/89

Ta strona została przepisana.

wy. Pani Ramocka szła obok niego, z trudnością tłumiąc niepokój. Na werandzie podsunęła mu żywo jeden z wyplatanych foteli, sama usiadła na drugim. Pan Domański zdjął słomkowy kapelusz i położył go na kolanach, ale pozostał w rękawiczkach. Chwilę milczał, patrząc na śliczne stawy zaciszańskie, srebrnemi stopniami spadające na dół w malachitowym od traw i krzewów parowie. Wiekowe olchy wznosiły się ciemną kępą nad ostatnim największym, wypełniając czarnem swem odbiciem prawie całe zwierciadło wody. Powyżej, w coraz jaśniejszych lustrach odbijała się coraz jaśniejsza zieleń skłonin brzegowych i coraz jaśniejsze nad nią drzewa. Złotawe modrzewie nisko tam zwieszały powiewne konary, a brzozy płaczące nawet kąpały w ciepłych przybrzeżach zwisające, drobnolistne warkocze; jawory, kaliny, leszczyna pięły się wyżej aż na zrąb jaru, poza którym widać było daleko na falistych wzgórzach łany zbóż, a wśród nich biały folwarczek w kępisku sinych drzew.
Od tego widoku, od malachitowych zrębów jaru wysrebrzonego na dnie stawami, oddzielała dwór płaski, obszerna terasa, przecięta wzorzyście grzędami zastawek kwiatowych, przetykanych umiejętnie białemi, różowemi ponsowemi goździkami, blademi chmurkami lewkonij i ametystami eljotropów.
— Przykro mi bardzo, kochana pani Wando — szczególniej ze względu na stosunek mój