Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/9

Ta strona została przepisana.

szafirowych źrenic ze srebrnym połyskiem. Od czasu do czasu rzucała krótkie rozkazy przechodzącym mimo parobkom i dziewkom. Kłaniali się pokornie i szli dalej, zwiesiwszy ku ziemi spracowane ręce.
— Chodź-no Józiu! — zawołała na młodego człowieka w płóciennej kurtce i czarnych spodniach, zapuszczonych w buty z cholewami, który wyszedł z za węgła domu z kluczami w ręku.
Młodzieniec spojrzał na nią z pod okularów, trochę za daleko zsuniętych na długi nos, zdjął z gładko przyczesanej czupryny kraciastą czapkę-dżokejkę i wszedł po schodach na ganek.
— Jakże ci tam poszło z koniczyną w Zaleszczykach?
— Ha, zacząłem kosić... Już z pól poletka posiekli! Byle jutro była pogoda... Coś zachód czerwieni się bardzo!...
— To na wiatr.
— Hm! O tej porze nie bywa wiatru bez deszczu.
Pani spojrzała niespokojnie na mały, złoty zegarek.
— Nie widać ich. Nie uważasz, że to dziwne: powinni już być!
— Owszem jadą!... Mijali kościółek, kiedym wyruszał z Zaleszczyk. Widziałem zdaleka.
— Czemużeś nie powiedział?
— Zapomniałem, ale oto są!...
Wskazał ręką na bramę, w której ukazała się para cugowych koni i mały wolancik. Z poza