Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/95

Ta strona została przepisana.

z panien będzie obchodziła gości z puszką... — gorączkował się Karpowicz.
— Byle nie ja! — zawołała Karolcia, przerywając rozmowę z Haraburdą...
Rwęckiego nie było, jeszcze nie przyjechał. — Tyleccy udawali, że są zajęci pannami Miler, na złość Zosi, tak bezwstydnie od kilku dni pozwalającej „oblegać się“ młodemu Domańskiemu.
Siedziała właśnie na fotelu ze zwiniętą „rolą“ w ręku, ze złotą głową, pochyloną na bok, z szafirowemi oczami, utkwionemi w odległy kąt pokoju — i słuchała, co jej prawił inżynier. Cesia zdala pilnowała, żeby im nikt nie przeszkadzał, odciągając zręcznemi manewrami to Karpowicza, który niepokoił się, że czas uchodzi, że pora zaczynać, a „nikogo niema", to Izydę, który się wściekał...
— Cóżto za austrjacka okupacja Bośnji i Hercegowiny?... Nie pozwalam... — wołał, siłąc się wyminąć dziewczynę.
— Bardzo proszę, albo... kwita z przyjaźni...
— Istotnie djabeł... zawsze babę pośle... — mruczał student, ale pozwolił się uprowadzić. — Chodź, chodź, medycyno, we dwóch nam będzie weselej... — wolał na Karpowicza.
— Jeżeli to wszystko jest takie dzikie, takie pierwotne, jak pan opowiada, i takie... jak mi się zdaje... obce, to, co właściwie pana na ten Wschód ciągnie? — spytała nagle Zosia.
— Trudno powiedzieć. Jest to rzecz bardzo