Strona:Wacek i jego pies.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Gwarzył wesoło, żartował i koił wszystkie smutki, rozwiewał niepokoje i pocieszał tę gromadkę,, w ciszy i pracy żyjącą na odludziu.
Wikary nie zapomniał też nigdy spojrzeć na Mikusia.
Podziwiał jego mądrość, oglądał blizny na wardze i szyi otrzymane w bitwie z lisem i zrozumieć nie mógł, że szczenię wybujało tak prędko i potężnie, stając się nagle dorosłym psem.
— Nie poznałbym kundla, gdyby nie te jego szelmowskie, żółte latarnie! — wołał ze śmiechem ksiądz, nazywając ślepie Mikusia latarniami, jak jest to przyjęte w gwarze myśliwskiej, gdy się mówi o dzikim wilku.
Po odjeździe księdza, długo i serdecznie wspominano go w gajówce.
Wieczorami, jeżeli pan Piotr i Wacek nie czuli dużego zmęczenia, chłopak na głos czytał ciekawe powiastki, podarowane mu przez księdza lub opowiadał o dalekich krajach zamorskich i gwiazdach, czego się nauczył z innych książek. Pan Piotr bardzo lubił słuchać tych opowiadań.
Siadał wtedy wygodnie, przymykał oczy i ćmił fajeczkę.
Pani Wanda cerowała coś, czy wszywała łaty na poniszczonych ubraniach męża i Wacka.
Mikuś, leżąc przy progu, jednym uchem nasłuchiwał, co się dzieje na dworze, drugim chwytał dźwięki głosu przyjaciela.
Oprócz dni przyjazdów księdza, Wacek miał jeszcze jeden cudowny dzień w tygodniu.
Była to niedziela.