Strona:Wacek i jego pies.djvu/120

Ta strona została przepisana.

Wacek przyglądał się nieraz, barwnie upierzonym kaczorom, które wypływały z sitowia i natychmiast kryły się w jego gąszczu.
Dalej, niby złote kolumny, wznosiły się strzeliste, równe jak maszty okrętów, sosny o rozłożystych koronach.
Potężne drzewa zgrzytały igliwiem i skrzypiały przeciągle, kiedy następował silniejszy podmuch ciepłego wiatru. Wyrastały one z piasków wrzosowisk liliowych. U stóp sosen wystawały z piasków sędziwe głazy granitowe, oderwane z nieznanych gór, niewiadomo kiedy tu przyniesione przez lodowce, posuwające się ku północy. W gąszczu igliwia sosen o każdej porze roku działy się przedziwne rzeczy.,
Nadlatywały tam i świergotały polując na liszki i chrabąszcze, całe gromady szpaków — kłótliwych, niespokojnych, stale zafrasowanych.
Pokrzykiwały tam czujnie, nieufne drozdy — niby ostrzegając kogoś.
Po złocistych pionach sosen wdrapywały się małe i duże dzięcioły o czarnych i czerwonych główkach, uporczywie kuły korę mocnymi dziobami, wyganiając ze szczelin kory — toczące drzewo robaki i żuczki — niebezpieczne szkodniki.
Pracowite ptaszki nie dawały się obejrzeć dokładnie. Spostrzegłszy bowiem skierowany na siebie wzrok chłopaka, szybko znikały na drugiej stronie pnia sosnowego i zaczaiły się natychmiast.
Pomiędzy konarami przelatywały barwne kraski, żółte, jękliwe zięby i pstre sójki.