Strona:Wacek i jego pies.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Rano, modląc się w kościele, chłopak robił sobie wyrzuty, że jest roztargniony. Myśli jego biegły ciągle do lasu, gdzie mogło mu grozić niebezpieczeństwo, o czym napomknął mu gajowy. Oczekiwała go więc prawdziwa przygoda.
Jak każdy chłopiec marzył o niej nieraz.
Wreszcie msza święta się skończyła.
Wacek tego dnia nie odwiedził księdza wikarego.
Pożegnał pana Piotra i czym prędzej ruszył w drogę.
Czuł, że Mikuś z niecierpliwością wygląda go. Zapewne siedzi już przed bramą, przestępuje z nogi na nogę i węszy głośno.
Kiedy z szosy Wacek skręcał na drogę, która przebiegała przez nieduży las pana Karskiego, dziedzica Rogaczewa, chłopak posłyszał rozpaczliwe krzyki kobiety i głośny płacz dziecka.
Zwolnił krok, lecz po chwili machnął ręką i mruknął do siebie:
— E — e, co mi tam!... Muszę się śpieszyć do puszczy!
I znowu, biegiem już popędził dalej..
Nie słyszał więcej krzyków i płaczu, ale za to posłyszał coś gorszego. Oto jakiś głos nieznany a pełen gorzkiego wyrzutu, odezwał się gdzieś w nim samym.
Mówił cicho i smutnie.
— Pozostawiłeś ludzi w nieszczęściu bez pomocy?... Nic oni ciebie nie obchodzą? Obcy ci są? A czy pamiętasz, jak wielu ludzi pomogło ci, kiedy na ciebie spadło nieszczęście?
Wacek biegł coraz wolniej.