Strona:Wacek i jego pies.djvu/135

Ta strona została przepisana.

Wacek zdumiał się jeszcze bardziej, lecz po chwili odpowiedział:
— Nie będę bić! Przyszedłem, żeby wam pomóc... Chodź do mnie, dziecko!
Dziewczynka przyjrzała mu się uważnie i uspokoiwszy się od razu, podeszła do niego!
— Jak się nazywasz? — spytał, głaszcząc ją po włosach.
— Zochna Karska... szepnęła drżącymi wargami.
— Ten las do pana Karskiego należy... powiedział Wacek, pytająco patrząc na dziewczynkę.
— Jechałyśmy do Rogaczewa, do stryjcia z mamusią — szepnęła znowu Zochna.
— Cóż wam się przydarzyło?
— Bryczka się złamała... furman pojechał do dworu... my pozostałyśmy w lesie... i...
Dziewczynka wybuchnęła płaczem.
Wacek nie słuchał już jej więcej. Wydało mu się — bowiem, że zamknięte powieki leżącej pani drgnęły lekko.
Ukląkł więc czym prędzej i pochylił się nad nią.
Poczuł na swym policzku lekki wiew oddechu.
Ucieszył się, że żyje.
Przypomniał sobie jak sąsiedzi cucili matulę, i z trudem wciągnęła powietrze.
Zrzucił kurtkę i kazał dziewczynce, żeby owiewała nią matkę, sam zaś popędził do rowu przydrożnego, gdzie przechowała się jeszcze woda.
Zaczerpnął ją czapką i co tchu powrócił na miejsce wypadku.
Począł skrapiać wodą twarz leżącej, rozcierać jej skronie i ręce i oblewać głowę.