Strona:Wacek i jego pies.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Furman leżąc na słomie, spał w najlepsze.
Szkapina wlokła się powoli. Przystawała chwilami i skubała trawę rosnącą na skraju szosy.
Wacek podbiegł do wozu i obudził śpiącego człowieka. Opowiedział mu o napadzie na panią w lesie i prosił go o pomoc.
— Zawieziecie je do dworu pana Karskiego, a Bóg zapłaci wam za to! Nie można przecież zostawić kobiety i dziecka bez pomocy? Jesteście chyba chrześcijaninem i Polakiem? Żebyście tylko widzieli jak strasznie je pokaleczyli bandyci!
Tak przekonał Wacek chłopa, aż się ten zgodził dowieźć panią z córeczką do dworu.
Ujrzawszy ją chłop się przeraził, ale po chwili mruknął do Wacka:
— Tak pokaleczona, że nie poznałem jej! Toż to żona pana Wojciecha Karskiego z Wyżyn. Dobry, ludzki pan! I pani też dobra...
Razem z Wackiem złożyli na słomie osłabioną, jęczącą z bólu kobietę i posadzili obok niej Zochnę.
— Wio, miluś! — powiedział chłop, biorąc lejce do rąk.
Pani jednak zatrzymała go i zwróciła się do Wacka.
— Nie możesz zostawić nas i musisz zaopiekować się nami do końca. Proszę ciebie serdecznie, jedz z nami.
— A no! siadajże brachu! — zachęcał chłop.
Wacek zmuszony był się zgodzić.
Podniósł głowę i spojrzał w niebo. Słońce stało już wysoko. Było dobrze po południu.