Wilczek podczołgał się do końca kłody i sprężył się do skoku.
Mały, zuchwały drapieżnik postanowił napaść na łosia.
Na długie namyślanie się nie miał czasu.
Widział już przed sobą, rozdęte chrapy i duże, gorejące oczy łosia. Słyszał coraz bliższy już skowyt wilczycy i tupot wielu kopyt.
W głowie Wara mignęła myśl, że matka wytropiła i goni całe stado łosi.
War skoczył naprzód. Wpatrywał się w grubą szyję zwierza. Schwycić łosia za gardło, zdusić i zatrzymać aż nadąży wilczyca!
Kiedy był już w skoku, coś uderzyło go w kilku naraz miejscach, a porwany rogami, wyleciał wysoko w powietrze. War zaskowyczał cienko i żałośnie.
Szarpnął się i... obudził. Był zdumiony.
Nie ujrzał nic z tego, co widział przed chwilą.
Nie było puszczy i ośnieżonej, mchem okrytej kłody, ani łosia, ani skowytu i poszczekiwań matki — wilczycy, ani jego samego — młodego wilczka — Wara.
Zamiast tego zobaczył siebie — kundla-przybłędę, z kłakami na grzbiecie i w ogonie, i z łysiną na lewym boku.