Strona:Wacek i jego pies.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Ty też jesteś dla niej dobry.
— Ale mi więcej dobroci potrzeba, bo jestem przecież mały, łatwo mnie skrzywdzić... Ona nigdy mnie nie skrzywdziła — powiedział, ale coś przypomniał sobie, bo znowu westchnął i szepnął:
— Siwikowie też byli dobrzy dla mnie, ale — inaczej... Tam we wsi, chłopaki nazywali mnie przybłędą... Bolało mnie to, lecz Siwikowie nie bronili mnie i Ceśka też nie, choć ona było najlepsza... Modliła się ze mną na mogile matuli... Mikusia też lubiła i broniła przed chłopcami Sołtysa...
— Kto to Siwikowie i Ceśka? — dopytywała się Zosia.
Wacek jednak nie miał już czasu na odpowiedź.
Podchodzili bowiem do bramy gajówki.
Państwo Karscy stali już na ganku.
Stangret oglądał uprząż i coś tam majstrował koło prawego orczyka.
— Wacku! — posłyszał chłopak głos pani Wandy.
Wbiegł do domu, a kiedy wyszedł na ganek, trzymał w ręku mały koszyczek pełny poziomek.
— Pani Wanda kazała oddać to Zosi — powiedział.
Dziewczynka pobiegła podziękować za miły upominek.
W kilka minut później, Wacek, oparty plecami o słupek, stał na ganku i słuchał.
Turkot kół powozu oddalał się szybko. Jeszcze chwila — i umilkło wszystko. Tylko puszcza gaworzyła cicho, poważnie i kojąco.