Strona:Wacek i jego pies.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Rano, jak zwykle, poszedł z gajowym do kościoła. Po mszy św. pożegnał pana Piotra, uprzedzając go, że wróci dopiero wieczorem.
W domu, gdzie wpadł, żeby się przebrać i zabrać śniadanie, zastał gościa. Był to Szymon Robaczek, gajowy z dalszego rewiru puszczy.
Przybył on z polecenia leśniczego, inżyniera Trzcińskiego, by uprzedzić pana Piotra o spodziewanej w tygodniu komisji niemieckiej, która zapewne zajrzy też do niego.
Wacek straciwszy trochę czasu na przyrządzanie herbaty dla gościa, wyszedł wreszcie z domu i nie oglądając się nawet, w obawie, że coś znów stanie mu na przeszkodzie, szybkim krokiem szedł przez puszczę.
Dzień był szary i parny. Słonko nie mogło się przetrzeć przez leniwie pełznące po niebie zwały ciemnych chmur. Zbierało się na burzę. Jękliwie kwiliła zięba. Gdzieś dalej krakały wrony. Zlatywały się z pól, gdzie od czasu do czasu zrywał się już wiatr.
Mikuś parskał głośno.
Wacek odszedł już daleko od gajówki, kiedy nadleciał potężny podmuch wichru. Zaskrzypiały natychmiast sosny i świerki; rozkiwały się gałęzie grabów i brzóz. Szum, niby syk wielkich bałwanów na morzu, wypełnił ciemne wnętrze puszczy. Korony drzew poczęły gaworzyć trwożnie i miotać się w różne strony, bo już wicher szurgał je, zderzając się z piersią puszczy.