Strona:Wacek i jego pies.djvu/172

Ta strona została przepisana.

rego grabu i cisnął go z łomotem o ziemię. Posypały się cieńsze gałęzie, liście i płaty kory.
Wacek zobaczył na czarnym pniu drzewa białe, poszarpane szczapy i otwartą aż do rudego rdzenia szczelinę.
Sroka i wrony odpowiedziały na hałas wrzaskiem i krakaniem.
Umknął zając, spłoszony hukiem złamanego konara.
Piszczały gdzieś blisko strwożone ptaszki.
Coraz głośniej w pośpiechu opowiadały coś sobie rozmiotane w podmuchach wiatru korony drzew i rozpaczliwie, niby zmagając się z nimi, wymachiwały gałęziami.
Stojąca na polanie brzoza rozpuściła na wietrze długie, wiotkie pędy, podobne do włosów rozwichrzonych, i potrząsała nimi jak obłędna.
Od południa nadciągały coraz to nowe zwały ciężkich, prawie czarnych chmur.
Pod świerkiem ciemno było.
W mroku jarzyły się tylko krwawymi iskierkami ślepie Mikusia. Leżał z otwartymi, niemrugającymi oczami i ostrożnie poruszał uszami.
Z daleka jeszcze potoczył się głuchy pomruk grzmotu.
Po nim niemal natychmiast — głośniejszy już i bliższy.
Wilgotny powiew wiatru werwał się pod świerk i poruszył gwałtownie jego zwisające łapy.
Burza zbliżała się szybko, mknąc na skrzydłach wichru.