Strona:Wacek i jego pies.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Wiatr z chwili na chwilę wzbierał na sile, aż rozszalał prawdziwy huragan.
Drzewa chyliły się i trzeszczały. Jedne złamane — padały z łomotem, głucho uderzając o ziemię i tratując krzaki, inne traciły gałęzie, urwane prądem powietrza i świeciły białymi bliznami odłupanego drzewa i kory.
Jak szalone miotały się krzaki. W powietrzu fruwała wyszarpnięta traw i, suche sęki i igliwie.
Wszystkie głosy i echa puszczy utonęły teraz w ryku, syczeniu, świście i zawodzeniu wiatru.
I raptem straszliwy huk ogłuszył Wacka. Drgnęła pod nim ziemia. Pęd powietrza zerwał mu czapkę z głowy i cisnął w twarz igliwiem i suchymi liśćmi. Biały płomień oślepił chłopca i przeraził.
— Piorun uderzył gdzieś blisko — domyślił się Wacek i przetarł oczy.
Przed nim stał z podwiniętym ogonem, osłupiały ze strachu Mikuś. W otwartej jego paszczy połyskiwały ostre kły.
W tej samej chwili pod łapy świerka wpadła oszalała z przerażenia kuna. Długie, brunatne jej ciało, cienkie i zwinne, jak u węża, mignęło na chwilę.
Chłopak zdążył spostrzec żółte podgardle i brzuszek małego drapieżnika i prawie czarny ogon.
Kuna w okamgnieniu skoczyła na gałąź i jak błyskawica śmigać poczęła z gałęzi na gałąź, uchodząc coraz wyżej i wyżej.
Spoglądała na dół i zgrzytała ostrymi ząbkami. Stało się to tak szybko, że pies nie zwęszył jej nawet,