Strona:Wacek i jego pies.djvu/176

Ta strona została przepisana.

— Tak! Z pomocą! Ale żeby i samemu nie oberwać, bo to nie przelewki! Nie zakończyłoby się to tak, jak bójki z lisami czy nawet z tym rysiem!
W ten sposób prawdopodobnie rozważał Mikuś, stąpając coraz ostrożniej, węsząc czujnie i coraz bardziej podnosząc długą, sztywną sierść na karku.
Wreszcie stanął, powęszył tuż przy ziemi i warknął cichutko.
Wacek posłyszał to i natychmiast się zbliżył. Pochylił się nad psem, który stał nad małym trójkątnym dołkiem i węszył.
Ślad przypominał wyciśnięte w mokrej ziemi zagłębienia racic sarny.
Te jednak były znacznie większe, głębsze, a więc pozostawione przez jakieś ciężkie zwierzę, i w ogóle wydały się chłopakowi inne.
— Takich śladów nigdy jeszcze nie widziałem! — — pomyślał i spojrzał na psa.
Mikuś szedł powolnie i ostrożnie.
Uważał, by nie nadepnąć na suchą gałązkę lub nie narobić plusku w wodzie, co tu i ówdzie zebrała się po deszczu, tworząc małe kałuże.
Pies unikał gąszczu.
Wacek rozumiał, że Mikuś chce mieć przed sobą otwarte miejsce.
Dlaczego pies tak robił, tego chłopak pojąć na razie nie mógł.
Przypomniał sobie natychmiast rady gajowego i obejrzał się wokół.
O jakieś trzydzieści kroków przed nim stała dość gruba brzoza. Pierwsze, dostatecznie grube, by go utrzymać, gałęzie, nisko wyrastały z pnia.