Strona:Wacek i jego pies.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Patrząc na niego z ukosa i grożąc połyskującym kłem, truchtem biegł ku brzozie. Już z bliska rozpędził się szybciej i mijając pień drzewa, uderzył go lewym kłem.
Brzoza aż wzdrygnęła się cała. Na ziemię spadł płat białej jej kory i odłupana szczapa.
Mikusiowi udało się szarpnąć odyńca za szczecinę na boku i odskoczyć. Gonitwa trwała dalej. Skończyła się zaś zupełnie niespodziewanie...
Odyniec domyślił się, że człowiek i pies nie przyszli tu, by uczynić mu krzywdę lub wygnać jego rodzinkę z ulubionego legowiska.
Nie miał więc powodu bez końca się gniewać i wygłupiać w pościgu za nieuchwytnym psem.
Zamknął więc ryj, przerwał chrząkanie i odwróciwszy się z pogardą od Mikusia, powolnym krokiem zniknął w haszczach.
Zapewne było w tym coś bardzo obraźliwego, gdyż Mikuś aż zaskowytał.
Podszedł do brzozy i stał mocno zawstydzony.
— Co ci jest psiaku? — spytał go Wacek, zeszedłszy z drzewa.
Mikuś istotnie nie odpowiedział, lecz spojrzawszy na haszcze, szczeknął jeden tylko raz, ale głośno i wyzywająco.
— Co znowu? Może powiedziałeś dzikowi, że jest świnią? — zapytał go chłopak, ubawiony zafrasowanym wyglądem psa.
Na to Mikuś odpowiedział merdnięciem kity. Zapewne potwierdził domysł małego przyjaciela.
Bo jakżeż to stać się mogło?!