Strona:Wacek i jego pies.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Żeby jakiś sam sadlisty odyniec potraktował tak lekceważąco jegć — Mikusia, który ma kły wilcze, niejedną bliznę, otrzymaną w bitwie — i z gajowym wspólnie strzeże i ochrania puszczę, a w niej i tę grubiańską świnię?!
Mikuś parsknął z oburzenia i zgrzytnął zębami. Żałował teraz, że zbyt delikatnie szarpnął odyńca za bok. Niechby poczuł kły Mikusia!
Naprawić tego już nie mógł, bo uszczęśliwiony z nie byle jakiej przygody Wacek, szybkim krokiem ruszył ku domowi.
Nad moczadłami snuć się już poczynały cienkie wstęgi mgły. Ćwierkały, pokrzykiwały i kłóciły się o miejsce różne ptaki, usadawiając się na nocleg. Cykały świerszcze i jakieś inne jeszcze owady. Pierwsze nietoperze śmigały już w zapadającym w puszczy zmroku. Tylko nad koronami drzew rozlegał się drapieżny świergot i skwir jaskółek. Nastała bowiem godzina ich łowów. Całe gromady ich szybowały i mknęły nad puszczą.’ Tam w powietrzu, kołując niby w tajemniczym tańcu, wzbijały się ku niebu niewidzialne z ziemi korowody owadów skrzydlatych. Dążyły niepowstrzymanie coraz wyżej. Być może, chciały raz jeszcze, po raz ostatni dla siebie, ujrzeć złotą tarczę słońca, co utonęło nagle na zachodzie? Czy też zamierzały one porzucić na zawsze ziemię i dolecieć hen — do tych gwiazdek, co to już migać poczęły i tu i tam?
O tym myślał Wacek spoglądając na czeredy jaskółek goniących zdobycz, niewidzialną w szafirowym i liliowym zmroku zmierzchu.