Chłopak siedzący przy grobie podniósł głowę.
Spostrzegł psa.
Poznał go od razu.
Nie raz widział, jak go ścigały chłopaki.
Przypomniał sobie, że nazywano pieska „Mikusiem“.
Pierwszy raz jednak widział go zupełnie z bliska.
Kundelek miał płową sierść i tylko na karku rosły mu długie, ciemne włosy.
Ludzie ten gatunek psów nazywają „wilkami“.
Głowę miał szeroką i płaską; oczy jasno-żółte, dzikie, biegające; pysk zły i krótki.
Tak wyglądali niegdyś stary basior i wilczyca — rodzice Wara.
Do nich znów, kubek w kubek, podobny był kundelek Mikuś.
Chłopak wyciągnął do niego rękę i zawołał cicho:
— Mikuś! Mikuś, chodź! Tyś — sierota, ja też nikogo już nie mam na świecie...
Pochylił głowę nad żółtą mogiłką i z płaczem jęknął:
— Matulo! Matulo!
Kundelek podszedł do chłopaka zupełnie blisko, powęszył i zajrzał mu w oczy. Tuląc uszy i lekko merdając kitą, połyżył mu łeb na ramieniu.
Już się go nie bał. Coś zmusiło kundelka zbliżyć się do chłopaka.
Podszedł więc i pozostał przy nim.
Wydawał się obojętnym i nieufnym, ale tam, na cmentarzu oddał mu wierne serce.
Gotów był oddać za nieznajomego chłopaka nawet własne życie.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/19
Ta strona została przepisana.