Strona:Wacek i jego pies.djvu/193

Ta strona została przepisana.

dążali już żołnierze, by utworzyć łańcuch nagonki, otoczyć połowę rewiru i pędzić zwierzynę na linię z rozstawionych myśliwych. Wacek dowiedział się nawet, kiedy przybyli różni tam generałowie i ważni Niemcy. Doniósł mu o tym jeden krótki, basowy sygnał samochodu.
I w tej chwili chłopak zobaczył coś nowego dla siebie w cichej zawsze, jak gdyby pozbawionej zwierząt puszczy.
Przede wszystkim pierwsze zaniepokoiły się ptaki. Z przeraźliwym krakaniem odlatywały gdzieś wrony, częstotliwie wymachując skrzydłami i wzbijając się coraz wyżej. Miotały się w powietrzu, opadały nagle i z krzykiem znowu się podnosiły aż pod wiszące nad ziemią opary poranne. Przefruwając z drzewa na drzewo i pokrzykując trwożnie, wycofywały się z kniei sójki, kraski, wilgi i sroki. Drozdy nawoływały się w koronach drzew. Przeciągnęło wysoko nad puszczą stadko cietrzewi, a tuż za nimi ciężkim lotem nadążały głuszce z wyprężonymi szyjami.
Wacek zatarł ręce z zadowoleniem, szepnąwszy do Mikusia:
— Nie dostaną się Niemcom!
Głosy ludzi stawały się tymczasem coraz wyraźniejsze. Wreszcie Wacek zobaczył Szumachera, rozstawiającego nagonkę niedaleko od rzeki. Wacek słyszał niemiecką mowę żołnierzy, a raz nawet w krzakach mignęła mu głowa w zielonej furażerce. Tuż za plecami naganiaczy, w gąszczu wiklin zamajaczyła raz plama. Wacek rozejrzał lisa. Zwierzę