dzików, lecz nagle zawróciły, przebrnęły w bród rzekę i weszły do krzaków olszynowych o kilkanaście kroków od chłopca. Natychmiast zwęszyły psa i człowieka i pokręciwszy się dookoła, jak gdyby badając okolicę, zapadły w pobliskich haszczach. Tylko jeden z nich, trochę kulawy, wyszedł i węszył w stronę ukrytego chłopca. Mikuś, patrząc na niego, merdał kitą, aż nie wytrzymał i wypadłszy z krzaków, podbiegł do niego. Długo się obwąchiwały, wymachiwały ogonami i ocierały się o siebie. Mikuś skakał przy wilku, zaglądał mu do ślepi. Pies cieszył się najwyraźniej, że jego dzikiemu, przyjacielowi udało się wywinąć szczęśliwie z matni.
Wacek widząc już, że wilki pozostały w pobliżu rzeki, niezawodnie w zamiarze powrotu do opuszczonego rewiru, był już pewny, że łosie nie ośmielą się teraz wynurzyć ze swych kryjówek.
Poczuł się teraz wolnym. Jego obowiązki stróża uprowadzonej z rewiru zwierzyny spadły na Mikusia i jego przyjaciół — wilki. Wacek przypominając sobie polowanie różnych panów z Wielkopolski, odbywających się w okolicach jego rodzinnej wioski, czekał na sygnał.
Kiedy więc otrąbiono ruszenie nagonki, Wacek, kazawszy Mikusiowi pozostać na miejscu, przebrnął rzekę i dostał się do swego rewiru. Słyszał kroki i ciche głosy żołnierzy przedzierających się przez gąszcz krzaków i ostrożnie sunął za nimi. Chciał koniecznie zobaczyć samo polowanie. Słyszał nieraz głośniejsze krzyki naganiaczy:
— Trzymaj! Nie puszczaj zająca! Lis! Sarna!
Strona:Wacek i jego pies.djvu/195
Ta strona została przepisana.