Strona:Wacek i jego pies.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Od strony linii myśliwych coraz częściej dobiegały odgłosy strzałów — to pojedynczych, to po kilka naraz.
Wacek za każdym strzałem marszczył brwi i zaciskał pięści. Żałował wszystkie te zwierzęta i ptaki, które padały od strzałów wrogów całego narodu polskiego.
— Tak samo strzelali do ojca mojego, do poczciwego Macieja Siwika i innych chłopów za to, że bronili rodzin swoich, domów i mienia! — myślał, a serce poczynało szybciej kołatać w piersi.
Wreszcie sygnał trąbki zatrzymał nagonkę. Pierwsza część polowania w rewirze została zakończona.
Wacek, znanymi mu ścieżkami, dostał się niepostrzeżenie na linię myśliwych.
Widział, jak żołnierze znosili i rozkładali na starej porębie zabite cietrzewie, kilkanaście zajęcy, dwa młode lisy, którym nie udało się wywinąć z miotu i dwie sarny. Któryś z myśliwych zastrzelił wronę, drugi — dzięcioła, a trzeci — czarnego drozda.
Opasły Niemiec — leśniczy obwodowy, wrzeszczał i potrząsał pięściami przed twarzą leśniczego i gajowego, powtarzając z wściekłością:
— Gdzie dziki? Nie ma dzików! Gdzie łosie? Nie ma łosi! Gdzie te wilki przechodnie? Także — nie ma! Dlaczego? Gdzie?
Inżynier tłumaczył mu coś. Pan Piotr milczał. Szumacher uśmiechał się krzywiąc wargi i szeptem podjudzał gniew niemieckiego leśniczego.
Źle to wszystko się skończy! — z trwogą pomyślał Wacek i czym prędzej powrócił do sąsiedniego rewiru, gdzie pozostawił Mikusia.