Przekonawszy się, że strzały zapędziły łosie i dziki w niedostępny niemal gąszcz, skąd nie ośmielały się już wychodzić w lęku przed wyczuwanym niebezpieczeństwem, Wacek usiadł w krzakach nad rzeką. Nie mógł zwolnić się od obaw o inżyniera i gajowego i gnębiły go złe przeczucia.
Posłyszawszy nowe strzały, padające już znacznie dalej, zapewne, jak sądził chłopak, koło szosy, zaczął myśleć o tym, co raptem przyszło mu do głowy. Polowanie w bogatym w zwierzynę rewirze nie udało się i nie mogło już się udać, gdyż co było w nim najlepszego zostało przez Wacka dobrze ukryte. W każdym jednak razie chłopak widział dużo ptaków i zwierząt, które padły już tego dnia z ręki myśliwych.
Wacek zadał sobie pytanie:
— Czy ma prawo człowiek dla własnej przyjemności i rozrywki pozbawiać życia bezbronne zwierzęta? Przecież to grzech, bo Bóg, tworząc świat, obdarzył zwierzęta i ludzi największym szczęściem na ziemi — życiem.
Chłopak wiedział, że jedne zwierzęta polują na inne, zabijają je i pożerają. To samo robią drapieżne ptaki, a nawet najspokojniejsze gołębie i drobne, rozśpiewane zawsze dzwońce, które przecież zjadają liszki, chrząszcze i robaki. Jednak one to robią z głodu. U sytych zaś nie zjawi się nigdy zamiar zabicia innej żywej istoty. Czytał niedawno, że
Strona:Wacek i jego pies.djvu/197
Ta strona została przepisana.
Rozdział trzydziesty czwarty
CO SIĘ DZIAŁO ZA RZEKĄ