Strona:Wacek i jego pies.djvu/209

Ta strona została przepisana.
Rozdział trzydziesty szósty
SŁOŃCE GAŚNIE...


Dochodząc do gajówki, Wacek z daleka spostrzegł linijkę, stojącą przed bramą. Poznał ją. Jeździł nią zawsze po drogach puszczańskich inżynier-leśniczy.
Rzeczywiście, Wacek zastał go w izbie, gdzie leżała zwykle pani Wanda.
Na stole stały szklanki z niedopitą, wystygłą już herbatą, i leżał bochenek chleba.
Wszyscy troje mieli smutne, zatroskane twarze.
Wacek spochmurniał od razu i zatrzymał się przy progu.
— Doskonale wywiązałeś się chłopcze! — spostrzegłszy Wacka, powiedział leśniczy. — Opowiedz jak ci tam szło?
Wacek opowiedział wszystko szczegółowo od chwili, kiedy zruszył łosie ze stoisk i dziki z legowiska w bajorach.
Posłyszawszy o wilkach i rozszarpanych przez nie kłusowniku i żandarmie, inżynier smutnie pokiwał głową i mruknął:
— Jak tylko o tym dowiedzą się Niemcy, zrobią z nami koniec...
— Jak to? — ze zdumieniem spytał go chłopak. — Kłusowników rozszarpały wilki, a my będziemy karani?!
Nie mógł tego zrozumieć mały Wacek.
Dopiero, kiedy leśniczy opowiedział o rozstrzałach przez Niemców niewinnych ludzi, schwytanych na ulicach miast, paleniu wsi i wypędzaniu chłopów