spuszczoną głową, niby urosły już, sterany życiem człowiek.
Był tak pochłonięty i zgnębiony ciężkimi myślami, że długo nie widział i nie czuł, co się dzieje dokoła.
Kiedy wreszcie ocknął się z ciężkiego uśpienia, ujrzał zaróżowione już na zachodzie niebo i wielką, jak gdyby wypełnioną płynnym złotem kulę słoneczną, ozłocone pnie sosen, roziskrzone igliwie świerków i liści bukowych, wyżej zaś, szkarłatne od dołu i liliowe od góry czeredy okrągłych, puszystych obłoczków.
Spostrzegł też Mikusia.
Spostrzegł, lecz nie zdziwił się i nie ucieszył już jak dawniej.
Przypomniał sobie Mikusia szarpiącego Luśwę, a potem szczekającego z cypelka na rzece i pomykającego za wilkami.
Bez słowa przyglądał się stojącemu przed nim psu.
Mikuś też bacznie mu się przypatrywał, szukając na twarzy jego i w oczach odpowiedzi na swoje psie myśli.
Smutek i poważna twarz Wacka przeraziła Mikusia.
Podwinął natychmiast ogon, stulił uszy i powolnym krokiem ruszył ku bramie.
W tej dopiero chwili Wacek oprzytomniał ostatecznie.
Gwizdnął cicho.
Pies z radosnym skomleniem przypadł do jego nóg.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/216
Ta strona została przepisana.