Strona:Wacek i jego pies.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Puszcza się pali!... Wacku, bierz konia i na oklep pędź do biura leśniczego!... Niech przyśle ludzi z rydlami i siekierami i — straż ogniową, z miasteczka... A żywo, na miły Bóg, żywo!
Wacek biegł już do stajni.
Zdążył wszakże spojrzeć na niebo. Od strony bajorzyska z łosiami wznosiły się ku górze czarne kłęby dymów i rozpływały się w ciemną chmurę, która żółkła powolnie.
Siwek, poganiany ciągle przez Wacka, biegł szybko, choć droga przez las, pełna głębokich kolein, dołów i wystających korzeni, nie była łatwa. Przełożyli ją przed kilku laty drwale, wywożąc zrąbane sosny na stację kolejową. Układano je tam na platformy, by wywieźć do Gdyni, przeładować na okręt i wywieźć za granicę.
Od tego czasu ta droga pozostała, coraz bardziej zarastając krzakami i młodniakiem sosnowym. Korzystał z niej tylko gajowy jadąc do miasteczka.
W biurze leśniczego Wacek posłyszał od woźnego straszną nowinę. Leśniczy został w nocy aresztowany i gdzieś wywieziony przez żandarmów.
Zastępował go młody inżynier, pracujący dopiero od niedawna w biurze.
Chociaż młody jeszcze i niedoświadczony, posłyszawszy o pożarze leśnym, przejął się bardzo meldunkiem Wacka. Natychmiast zatelefonował do miejskiej straży ogniowej i do dalszego miasteczka, prosząc o pomoc. Później telefonował do gmin i dworów okolicznych, żądając wysłania ludzi do gaszenia pożaru w puszczy rządowej.