Wreszcie podano mu linijkę. Poprzedzany przez Wacka na Siwku, popędzał, by osobiście kierować ludźmi. Wacek zatrzymał konia koło bajorów, gdzie miały swoje stoisko łosie.
Dookoła szalały już płomienie.
Z hukiem, sykiem i świstem ogień biegł po pniach i konarach grabów, zwijał w jednej chwili i strącał na ziemię poparzone liście ich koron. Skręcała się i odpadała kora. Płonęły suche gałęzie. Płomień wyrzucał nagle ponad wierzchołki drzew czerwone płachty ognia i wymachiwał nimi. Podniósł się wiatr i rozdmuchiwał płonące żagwie; sapał dookoła rozżarzonymi węglami; smagał gorącym oddechem swoim i pędził ogień dalej i wyżej, wyjąć w szalonej radości.
Od dymu mrok ogarnął puszczę, lecz był to mrok czerwony, gdyż przez czarne jego zasłony przedzierały się ogniste błyski szerzącego się pożaru. Przerażone ptactwo z rozpaczliwym wrzaskiem miotało się nad palącą się knieją, odlatywało, by powrócić po chwili. Zwijając nagle skrzydła, jak kamienie wpadały w czerwone kłęby dymu, w palącą wichurę i w ogień. W krzakach i w gąszczu traw śmigały myszy, zające, kuny, łasice a nawet lis. Dostały się w potrzask, gdyż ogień niby czerwone strumyki, szybko biegł po suchym igliwiu, szeleszczących liściach zeszłorocznych i burych, martwych badylach.
Ogień, dobiegłszy krzaków, na chwilę jak gdyby krył się w ich gąszczu, znacząc swój ślad kurzącą się białą parą. Wkrótce wytryskał znowu, ślizgał
Strona:Wacek i jego pies.djvu/221
Ta strona została przepisana.