— Co się mogło z nimi stać? — ze strachem pytał siebie Wacek.
Przyszło mu do głowy zajrzeć nad rzekę.
Może panu Piotrowi udało się wyprowadzić tam łosie z bajorów? — domyślił się chłopak, co tchu biegnąc znaną już sobie drogą.
Stanąwszy nad rzeką, przekonał się, że w miejscu brodu szalał najsilniejszy pożar.
Nie można nawet marzyć było o dojściu do cypelka.
Paliły się tu drzewa, krzaki, trawa, a nawet sitowie.
Wacek przypomniał sobie, że w gąszczu płonących krzaków leżą zagryzieni przez wilki kłusownicy.
Pomyślał więc, że ogień lepiej od niego ukryje zwłoki Luśwy i żandarma, bo spali je i przysypie warstwą popiołów i węgli.
Wacek pojechał do gajówki.
Nie zastał tam jednak Rolskiego.
Nic nie mówiąc chorej o swych obawach, usłużył jej i odprowadziwszy Siwka do stajni, znowu wymknął się do puszczy.
Dopiero nad ranem udało się ciężko pracującym ludziom opanować pożar.
To, co zagarnął już ogień, miało się dopalić.
Inżynier pozostawiwszy koło pogorzeliska kilku ludzi na straży, resztę zwolnił.
Gdy razem z Wackiem jechali linijką, posłyszeli nagle głuche wycie.
— Co to jest? — spytał inżynier i zatrzymał konia.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/223
Ta strona została przepisana.