Strona:Wacek i jego pies.djvu/224

Ta strona została przepisana.

Wacek nasłuchiwał. Upłynęło dużo czasu aż dobiegło go słabe, żałosne wycie.
— Panie! Panie! To przecież głos Mikusia! Wyje na starej porębie... Prędzej! Prędzej!
Wacek zeskoczył z linijki i biegł na przełaj, nawołując i gwiżdżąc.
Pies odzywał się coraz częściej i głośniej.
Inżynier, uwiązawszy konia do drzewa, podążał za chłopcem.
Nagle z gąszczu młodego brzeźniaka wyszedł Mikuś. Miał otwartą paszczę. Na pysku widniała skrwawiona ślina. Sunął powoli, słaniał się i charczał.
Wacek dopadł go i pochylił się nad nim.
W prawym boku psa widniała rana. Sączyła się z niej krew.
Mikuś z jękiem zawrócił do haszczy.
Wacek z inżynierem szli za nim. Wreszcie Mikuś zatrzymał się, wyciągnął szyję i zawył chrapliwie.
Wacek pierwszy zobaczył pana Piotra. Blady i nieruchomy leżał w krzakach z rozkrzyżowanymi ramionami. Na czole, nad lewą brwią czerniała mała ranka. Zaledwie kilka kropel krwi skrzyło na policzku.
— Zabity! — szepnął przerażony inżynier.
Wacek z rozpaczliwym krzykiem rzucił się ku leżącemu, począł potrząsać go za ręce i podnosić głowę, wołając:
— Panie Piotrze! Kochany panie Piotrze...
Martwi nie odpowiadają na największą nawet rozpacz tych, co pozostali na ziemi.
Leżący gajowy nie dawał oznaki życia.