Strona:Wacek i jego pies.djvu/243

Ta strona została przepisana.

— Dobre czy niedobre, ale więcej nie dostaniesz żarłoku! — uśmiechnął się do niego Wacek.
Mikuś parsknę! pogardliwie i odszedł na swoją słomiankę.
W najbliższą niedzielę Wacek mógł pojechać do miasteczka, gdyż student spełnił swoje przyrzeczenie i w sobotę stawił się w gajówce.
Strunowski też zmusił Wacka, aby zaprzągł Siwka do wózka i pojechał do kościoła.
— Po co zdzierać sobie buty, kiedy jest szkapa, która tylko je, tyje i nic nie robi? — powiedział. — Nic temu Siwkowi nie ubędzie, jeżeli przeleci się do miasteczka.
Słowa te trafiły do przekonania Wackowi.
Chłopak zdążył na czas na sumę. Odprawiał ją jakiś poważny, przyjezdny prałat, obaj zaś księża — proboszcz i wikary spełniali przy nim obowiązki diakonów.
Nabożeństwo było długie i bardzo uroczyste.
Prałat miał piękne kazanie.
Mówił o karze Bożej, która spadła nagle na wszystkie niemal ludy i państwa, a śród nich i na Polskę. Kara ta, którą jest wojna, wymierzona została za to, że ludzie zapomnieli o ofierze, jaką za nich i dla ich szczęścia złożył Jezus, Syn Boży, i że nie postępowali według jego nauki. Polska również grzeszyła, bo zamiast miłości pomiędzy wszystkimi Polakami, rozpętała walki, spory i nienawiść i przestała kochać matkę-ojczyznę, aż ją znów utraciła...
W tłumie, zgromadzonym w kościele, rozlegały się głośne westchnienia i płacz.