się Wackowi, który stawiał przed, nim na stole dzbanek z maślanką, bochenek chleba i miseczkę z tłustym serem.
Wacek ze studentem wyruszyli wreszcie.
Przed nimi biegł ogromnie podniecony Mikuś i oglądał się niecierpliwie.
Puszcza ogarnęła ich.
Studentowi, mieszkańcowi zgiełkliwej Warszawy wydało się, że skończył się raptownie zwykły świat i otworzył się zupełnie inny. A był to świat pełny ciszy i dostojnego spokoju.
— Chłopak ma słuszność! Uroczyście tu jak w świątyni! — pomyślał Strunowski.
Wysokie, równe piony sosen niby złote kolumny podtrzymywały zielone sklepienie.
Nieuchwytny prawie pogwar brzmiał ni to dobiegające skądś z wysoka przygłuszone dźwięki organów, ni to głosy niewidzialnego chóru, śpiewającego nieznany hymn bez słów.
Nic nie płoszyło ciszy.
Gruba warstwa igliwia tłumiła kroki idących w milczeniu ludzi.
Nie nawykłego do ciszy leśnej studenta ogarnął strach.
Spojrzał na Wacka i zdumiał się.
Tu, w puszczy chłopiec zmienił się nie do poznania.
W gajówce, przy pracy, był w stałym ruchu i jak gdyby obarczony nadmiarem pracy chodził lekko przygarbiony.
Teraz szedł wyprostowany, jak niegdyś chodził gajowy, z głową podniesioną, z skupionym i czujnym
Strona:Wacek i jego pies.djvu/249
Ta strona została przepisana.