Strona:Wacek i jego pies.djvu/253

Ta strona została przepisana.

Nawet starych śladów nie udało im się spostrzec na wilgotnej, miękkiej ziemi.
Dziki powędrowały gdzieś z rewiru i już nie powróciły.
Osamotnione bagienko ze stoiskiem łosi zarastało szuwarami i wiklinę.
Zwierzęta przekoczowały do innej części puszczy i tam już pozostały, żyjąc każde samodzielnie, by łatwiej było się żywić i ukrywać.
Głuszca tylko udało się Mikusiowi wypłoszyć z haszczy, lecz piękny kogut nie usiadł tym razem na gałęzi i nie ukazał się w całej swej wspaniałości.
Zerwał się z łopotem skrzydeł i ochrypłym krzykiem, by natychmiast wzbić się ponad korony drzew i odlecieć jak najdalej.
Wacek opowiadał studentowi o łosiach, dzikach, jeleniu i łaniach, o lisach i rysiu, który omal nie zagryzł Mikusia, o wilkach i kunach, wiewiórkach i pospolitych szarakach.
Strunowski słuchał, szczerze zaciekawiony.
Wreszcie zauważył ze śmiechem:
— Człowiek psuje życie nie tylko innemu człowiekowi, ale nawet zwierzętom i ptakom! Ośmiela się przy tym twierdzić z pychę, że jest najdoskonalszym na ziemi stworzeniem! Ha-ha-ha!
Wacek, który w swoim krótkim życiu widział tyle już niesprawiedliwości, zgadzał się ze studentem, więc kiwał głowę.
Tak gaworząc o ciekawych, wesołych i porywających rzeczach, to znów przechodząc do smutnych i poważnych, nie śpiesząc się powracali do gajówki.