Strona:Wacek i jego pies.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Mikuś rwał się z rąk Wacka.
Chłopak z całych sił trzymał go za obrożę.
— He — uśmiechnął się student — gdyby tak teraz puścić Mikusia! Pokazałby on tym drabom, czego są warte jego kły.
Wacek był blady i niespokojny.
— Mikuś poznał w Szumacherze mordercę pana Piotra i dlatego tak napadał na niego... Muszę teraz pilnować Mikusia, bp oni gotowi zabić go czy otruć — półgłosem powiedział Wacek.
— O, to oni potrafią! — zgodził się Strunowski. — Ale po co oni tu się włóczą? Przecież przyszli nie po to, by nam o polowaniu tych wyrostków oznajmić?
— Właśnie myślałem o tym — szepnął chłopak — i jestem niespokojny o Mikusia i... o pana.
— Tymczasem jestem w porządku...
Ta zagadkowa odpowiedź studenta jeszcze bardziej zatrwożyła Wacka.’
W gajówce zastali woźnego chrapiącego na tapczanie i długo nie mogli go dobudzić.
Miał mocny sen.
Po kolacji odszedł.
Student położył się wkrótce i zgasił lampę.
Wacek wyszedł i usiadł na stopniach ganku.
Noc była ciemna, jesienna.
Zrywał się zimny wiatr.
Szumiały korony drzew.
Pomruk biegł od puszczy.
Krakały wrony, które obsiadły na noc stary grab przy drodze.