Strona:Wacek i jego pies.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Po drodze do niej, na małych polankach pan Piotr postawił i ogrodził trzy stogi siana dla podkarmienia w zimie łosi, jeleni i sarn.
Teraz zwierzęta te opuściły rewir, lecz Wacek słusznie kombinował, że jeżeli rozgrodzi stogi, to zwierzęta z sąsiedniej części puszczy, być może zwęszą siano i przychodząc na żer, z czasem znajdą tu dla siebie dogodne stoiska i pozostaną.
Myśląc o tym szedł przez puszczę i nie spostrzegł nawet, że zbliżał się już do miejsca, gdzie niedawno szalał pożar.
Zorientował się wreszcie, poczuwszy kwaśny i smolny zapach, unoszący się jeszcze z popalonych pni i korzeni.
Dodał kroku, lecz po chwili stanął jak wryty.
Z krzaków wypadło dwóch młodych chłopów.
Trzymali rewolwery wymierzone w Wacka i pytali:
— Hasło?
Chłopak milczał. Nie rozumiał pytania.
Chciał iść dalej, lecz jeden z chłopów przystawił mu broń do piersi i mruknął:
— Stój, bo strzelę!
Wacek zatrzymał się znowu.
— Gdzie idziesz? — padło pytanie.
— Obchodzę rewir, bo pracuję tu z gajowym — odpowiedział Wacek, bardziej zdumiony niż przerażony.
Chłop podszedł, wyjął z kieszeni Wacka chu-steczkę i zawiązał mu oczy.
— Naprzód! — skomenderował surowym głosem i ujął chłopaka pod ramię.