Strona:Wacek i jego pies.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Widniały tam ślady pazurów wiewiórek i wlokących się za nimi puszystych kitek, bo rude tanecznice leśne nie kryły się jeszcze w zimowych norach, w mroku głębokich dziupli.
Lisy, szaraki, łasice również pozostawiały ślady swych łap.
Można było nawet osądzić czy biegły, czy szły spokojnie, skradały się, napadały w nagłym skoku lub uciekały w popłochu.
Ptaki — głuszce, cietrzewie, jarząbki, żerujące na jagodnikach i mchach, również odciskały ślady nóg, skrzydeł i ogonów, i pozostawiały po sobie poryty śnieg i rozrzucone, wilgotne szczerniałe liście i pobite mrozem jagody.
Do puszczy nadleciały nowe ptaki — zakłopotane ciągle jemiołuszki, stadka stale głodnych kwiczołów, wrzaskliwe sójki i świergotliwe rzesze czyżyków i gromadki poważnych gilów, dumnych ze swego upierzenia.
Jeziorko wśród bajorów nie zamarzło.
Wacek z jego toni wyciągał drzemiące w mule karasie.
Kłusownicy nie zaglądali do puszczy, pozbawionej nęcącej zwierzyny.
Przenieśli się do innych rewirów, gdzie stali się plagą dla gajowych.
Nie przychodziły nakazy o nowych porębach, więc w puszczy dokoła gajówki panowała cisza i spokój.
Szczególnie opuszczoną, jak gdyby martwą wydawała się zniszczona pożarem leśnym połać dobiegająca do rzeki.