Wacek od razu polubił profesora, bo’ był łagodny i uśmiechnięty zawsze, a gdy coś tłumaczył chłopakowi — ten wszystko w mig rozumiał.
Wacek przywoził mu zawsze w upominku kuropatwy, bo profesor mówił, że bardzo je lubi... na talerzu.
Inżynierowi zaś odwdzięczał się karasiami, wy-ciąganymi z jeziorka leśnego.
Do leśniczego przychodził czasem ksiądz wikary na herbatę i pogadankę.
Wypytywał Wacka o jego życie i obiecywał, że go odwiedzi.
Nie mógł jednak spełnić swego przyrzeczenia, bo go pewnej nocy zabrali żandarmi i wywieźli do Oświęcimia.
W miesiąc później w farze odprawiono uroczyste nabożeństwo żałobne za duszę księdza, zamęczonego w obozie.
Wacek uczył się coraz pilniej i czekał na przybycie tego, kto przyjedzie do niego z hasłem „Struna“.
Wtedy byłby wreszcie wolny i mógł już wyjechać do Wyżyn, do pani Karskiej i małej Zosi.
Zamiast jednak kogoś z upragnionym hasłem, pewnego razu przybyło do gajówki ośmiu nieznajomych.
Był początek marca.
Zaczynał się zmierzch.
Na dworze szalała zawieja.
Wicher rozkołysał drzewa w puszczy. Szedł od niej głuchy, niemilknący pogwar.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/277
Ta strona została przepisana.