Strona:Wacek i jego pies.djvu/281

Ta strona została przepisana.

Nie miał jednak sił, aby się obudzić.
Trzy nieprzespane noce, ciągła obawa, że zostanie przyłapany z ładunkiem broni, wytężona czujność i ciężka praca przy układaniu i oddawaniu skrzyń tak go wyczerpały, że sen całkowicie zawładnął nim.
Śniły mu się Wyżyny, które, choć nigdy ich nie widział, wydawały mu się rajem; słyszał radosny głosik Zosi i spokojną, łagodną mowę pani Karskiej.
To znów widział przy sobie matkę — jakąś dziwnie strwożoną i stroskaną i potem Wandę i Piotra Rolskich, którzy wołali go gdzieś ze sobą.
Chwilami przesuwali się przed jego zamkniętymi oczyma zamordowani: Siwik, sołtys, nauczyciel wiejski i wywieziona gdzieś przez żandarmów Ceśka, to znów przychodził do gajówki ksiądz wikary i uśmiechnięty, cichy profesor.
Coś mówili! Lecz chłopak nie słyszał nic.
Porywał się wstać i powitać wszystkich, którzy byli zawsze dobrzy dla niego i których kochał, lecz nie mógł poruszyć się z miejsca.
Sen niby ciężki kamień przytłoczył go i obezwładnił.
Przez cały czas snu wyczuwał także obecność puszczy.
Nie słyszał jej pogwaru i poszumu, lecz zdawało mu się, że sosny, świerki, buki, graby, brzozy, olsze, lipy i dęby stłoczyły się dokoła i przyglądały mu się ni to z podziwem, ni to z przerażeniem.
Wacek nie czuł już miłości i zachwytu dla sędziwych drzew puszczańskich i do tajemniczego mroku kniei.
Poczęły budzić w nim lęk.