Strona:Wacek i jego pies.djvu/282

Ta strona została przepisana.

Rozumiał, że bez przyjaznych, żyjących obok niego ludzi, puszcza stała się groźną, i wrogą dla niego, że czyha, by pochłonąć go, jak uczyniła to z rozszarpanymi przez wilki kłusownikami, z zastrzelonym Szumacherem, i ze starą, wierną Norą.
Wacek zbroił wysiłek, by zerwać się z tapczana i uciekać w obłędnym strachu.
Sen jednak nie wypuszczał go ze swych kleszczy.
Spał, nie zdając sobie sprawy czy jest to dzień, czy noc.
Obudził się jednak.
Przebudzenie było straszniejsze od zmór nocnych.
Ciężki cios spadł chłopakowi na bok, a był tak silny, że Wacek aż zwinął się niby przetrącony robak, i nie mógł tchu złapać.
Kiedy otworzył przerażone oczy, spostrzegł dwie latarki świecące mu w twarz.
Posłyszał okrzyk niemiecki:
— Szczenię polskie! Nie słyszysz pukania do domu?! Zmuszasz władzę do łamania drzwi?! I ten wściekły kundel!
Nowy cios w głowę kolbą karabinu prawie pozbawił chłopca przytomności i mowy.
Z trudem podźwignąl się i spuścił nogi z tapczana.
Na dworze biegał i ujadał Mikuś.
Wacek teraz dopiero zrozumiał, że jest głęboka noc i że do gajówki wdarli się żandarmi.
— Ubieraj się żywo, szczeniaku! Jesteś aresztowany! — wołał jeden i popędzał chłopaka, kopiąc go podkutymi buciskami.
Wacek zapalił lampę i zaczął się ubierać.