Strona:Wacek i jego pies.djvu/284

Ta strona została przepisana.

zienia i schwytania rosyjskich żołnierzy ukrywających się w puszczy.
Wacek ukradkiem przeżegnał się i wzniósł oczy ku czarnemu niebu.
Dziękował Bogu za opiekę nad sobą i niemal za cud.
Z przerażeniem myślał, że gdyby żandarmi dotarli do puszczy wcześniej, na pewno zatrzymaliby go z ładunkiem broni. Zginąłby na miejscu, a broń przepadłaby na zawsze. Teraz skład został wypróżniony.
Nikt nie zauważy miejsca, gdzie się znajdował.
Dół w ziemi został zasypany i zrównany. Nad nim ułożono stos z opalonych pni i gałęzi. Ślady pracujących tam ludzi zatarto i przysypano śniegiem.
Żandarmi kazali Wackowi iść przed nimi.
Sami zaś, trzymając w pogotowiu ręczne karabiny maszynowe i oglądając się bojaźliwie, szli za nim.
Cisza zalegała puszczę.
Z rzadka tylko spłoszony krokami kilku idących ludzi zrywał się zając, żerujący w krzakach.
Poruszone przez niego sztywne pędy i suche badyle długo szeleściły i zgrzytały.
Żandarmi nie odważali się świecić sobie latarkami, więc pochód odbywał się w ciemności.
Potłuczony i obolały Wacek szedł powolnie.
Kilka razy w mroku błysnęły czerwone skry, lecz gasły natychmiast.
Wacek gwizdnął cichutko.
Tak gwizdał zawsze, kiedy posyłał Mikusia na tropienie.