Odeszli już daleko od obozu zakładników, gdy nagle w puszczy rozległy się krzyki, gwizdki, błysnęły światła latarek, gruchnęła salwa.
Chłopak stanął i nasłuchiwał.
Domyślił się, że żandarmi natrafili na spadochroniarzy rosyjskich i rozpoczęli atak na nich.
Z daleka dobiegał turkot pędzących na pomoc motocyklów z żołnierzami.
Strzelanina wzmagała się z każdą chwilą.
Strwożone echo niosło jej odgłosy od drzewa do drzewa, do najtajniejszych uroczysk kniei i zaśnieżonych wrzosowisk borów.
Ustaliwszy, gdzie się zawiązała bitwa, Wacek popędził w przeciwną stronę.
Wkrótce stanął nad rzeką i zaczaił się w krzakach.
Odgłosy bitwy szybko zbliżały się do jego kryjówki.
Wacek spojrzał na rzekę.
Nie była w tym miejscu szeroka, ale czarny jej nurt z pluskiem mknął szybko, robiąc ostry skręt.
Gdzieś zupełnie już blisko zaturkotał motocykl. Odpowiedział mu natychmiast szczęk karabinu maszynowego.
Nie było już czasu na wahanie i namysły?
Wacek skoczył do wody.
Prąd porwał go natychmiast i poniósł.
Chłopak umiał dobrze pływać.
Urodził się przecież nad głębokim jeziorem wielkopolskim.
Płynął więc walcząc z nurtem i syczącymi wirami.
Obok niego, ciężko sapiąc, płynął Mikuś.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/287
Ta strona została przepisana.